13-03-2011 11:48
Terminator: Ocalenie
W działach: Film | Odsłony: 27
Po wielu latach oczekiwań, w końcu na ekranach pojawiła się czwarta odsłona, nie licząc serialu, osławionego już Terminatora. Wiele osób, w tym i ja, zadawało sobie pytanie "Czy to dobrze, że w ogóle zrobiono ten film?". Jakby nie patrzeć, żyjemy obecnie w dobie gdy wytwórnie filmowe zalewają nas kontynuacjami i remakami starych filmów, tak więc nie powinno nas dziwić, że w końcu doczekaliśmy się wznowienia legendy o robocie mordercy. Choć trzeba przyznać, że to wyjątkowy robot z którym wszyscy utożsamiają Arnolda Schwarzeneggera. Tym razem nie ujrzymy owego aktora, a obecnie gubernatora stanu Kalifornia, na ekranie. No nie jego samego, gdyż T-800 jak najbardziej się pojawi i potężnie da się we znaki naszym głównym bohaterom.
Otóż mamy rok 2018, świat pogrążony jest w wyniszczającej go walce ludzi z maszynami, od kiedy to Skynet rozpętał nuklearne piekło. Osławiony John Connor (Christian Bale), mający stanąć na czele ruchu oporu, jest w istocie dowódcą jednej z grup bojowników. Co prawda jego pozycja jest nadal bardzo wysoka, ale nie dowodzi on całym ruchem. Jedni w niego wierzą inni przeklinają, jednak sam Skynet uważa go za wroga numer dwa. Ku zaskoczeniu samego głównego bohatera, numerem jeden na liście morderczych maszyn jest Kyle Reese, obecnie nastoletni bojownik, który to zostanie wysłany za kilka lat w przeszłość, aby chronić Sarę Connor, a co za tym pójdzie, będzie biologicznym ojcem jej syna. Cała sprawa się komplikuje gdy na polu pojawia się niejaki Marcus (Sam Worthington), człowiek na którym wykonano wyrok śmierci, jeszcze zanim doszło do Dnia Sądu. Kompletnie zdezorientowany tym co go otacza, próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości i dowiedzieć się co się z nim stało. Gdy obaj mężczyźni na siebie trafiają, tępo akcji przeradza się w lawinę, która prowadzi do dość prostego, acz miłego dla oka finału.
Tak po krótce można by opisać scenariusz nowego Terminatora. Jak widać nie jest on jakiś super zaskakujący, jednak piękno tkwi w prostocie i czerpaniu przyjemności właśnie w takiej formie. Nie ma co się kryć, że obraz Jonathana Nolana miał być w założeniu, głównie widowiskiem efektów specjalnych. Rolę tą spełnił bezpardonowo dobrze. Jaskrawe eksplozje oraz pióropusze ognia przeplatają się co chwila z różnej maści morderczymi robotami. Mamy tu małe, przypominające węże, hydroboty, zwrotne jak ważka roboty przypominające motory, kończąc na kolosach, które porywają ludzi i strzelają z potężnego działa. Samo wykonanie tradycyjnego T-600 będącego fizycznie podobnym do oryginalnego T-800, tylko potęguje widmo ludzkiej klęski. Co uważniejszy widz z pewnością dostrzeże też pewne smaczki w filmie, takie jak robot strażniczy będący dokładną repliką pierwszych terminatorów z trzeciej części sagi, czy choćby walkę Connora z T-800 w hucie, która w pewnych momentach, mocno przypomina pojedynek z Terminatora 2. Ogólnie takich delikatnych nawiązań jest więcej i uważny fan z miejsca je wyłapie.
Niestety tak potężny natłok widowiskowych efektów specjalnych i kaskaderskich, potężnie przytłacza postacie filmowe, zwłaszcza że scenariusz nie ma na celu pokazania zbytnio ich wnętrza. Wszyscy grają tutaj przyzwoicie, ale tylko jedna osoba zagrała perfekcyjnie, wykrzesując z swego bohatera wszystko co ludzkie. Tą osobą jest Sam Worthington, który wcielając się w postać Marcusa, stworzył na ekranie ucztę dla oka. Jest to tak naprawdę jedyna postać w całym filmie która szczerze pokazuje dręczące ją emocje. Stara się pojąć otaczający ją koszmar i spróbować zrozumieć swój nowy cel w życiu, które sprezentowało mu drugą szanse. Worthington nie dość że wykrzesał z swego bohatera każdą iskierkę życia, to nadał mu specyficzny charakter. Nie mamy tu do czynienia z jakimś super herosem, który po pojęciu co się z nim stało, stara się zmienić za wszelką cenę świat. Od samego początku kierują nim proste odruchy - przetrwanie, przyjaźń, chęć poznania. W sumie tylko dzięki niemu, dwugodzinny obraz Nolana ani przez chwile mi się nie dłużył, a dobra gra Bale, została zepchnięta kompletnie na tylni plan.
Niestety mimo iż pod kątem technicznym i gry aktorskiej film jest dopracowany, to muzyka tutaj kuleje. Co prawda nie drażni, jednak też jakoś nie pobudza, a po filmie nie pozostawia po sobie zbytniego śladu. Ot takie lekkie tło, błąkające się gdzieś pomiędzy kolejnymi eksplozjami. Zabrakło mi tu bardzo owej fenomenalnej nuty z "Terminatora 2", którą uważam osobiście, za jedną z najlepszych, jakie stworzono do filmów akcji. "Terminator: Ocalenie" owej nuty nie posiada, nawet w naparstku. Po prostu ma tylko przyzwoite tło muzyczne, mocno zrobione na jedno kopyto. Na szczęście inne plusy, szybko łagodzą ową niedogodność.
Podsumowując, czwarta odsłona Terminatora to porządny kawał kina akcji, który z pewnością sprostał swemu zadaniu i da wielu ludziom sporo zabawy. Dla fanów, pozycja z pewnością ciekawa, acz nie obowiązkowa. Dla reszty coś co powinno się spodobać ze względu na oprawę wizualną i dynamiczność.
OCENA - 7,5/10
Otóż mamy rok 2018, świat pogrążony jest w wyniszczającej go walce ludzi z maszynami, od kiedy to Skynet rozpętał nuklearne piekło. Osławiony John Connor (Christian Bale), mający stanąć na czele ruchu oporu, jest w istocie dowódcą jednej z grup bojowników. Co prawda jego pozycja jest nadal bardzo wysoka, ale nie dowodzi on całym ruchem. Jedni w niego wierzą inni przeklinają, jednak sam Skynet uważa go za wroga numer dwa. Ku zaskoczeniu samego głównego bohatera, numerem jeden na liście morderczych maszyn jest Kyle Reese, obecnie nastoletni bojownik, który to zostanie wysłany za kilka lat w przeszłość, aby chronić Sarę Connor, a co za tym pójdzie, będzie biologicznym ojcem jej syna. Cała sprawa się komplikuje gdy na polu pojawia się niejaki Marcus (Sam Worthington), człowiek na którym wykonano wyrok śmierci, jeszcze zanim doszło do Dnia Sądu. Kompletnie zdezorientowany tym co go otacza, próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości i dowiedzieć się co się z nim stało. Gdy obaj mężczyźni na siebie trafiają, tępo akcji przeradza się w lawinę, która prowadzi do dość prostego, acz miłego dla oka finału.
Tak po krótce można by opisać scenariusz nowego Terminatora. Jak widać nie jest on jakiś super zaskakujący, jednak piękno tkwi w prostocie i czerpaniu przyjemności właśnie w takiej formie. Nie ma co się kryć, że obraz Jonathana Nolana miał być w założeniu, głównie widowiskiem efektów specjalnych. Rolę tą spełnił bezpardonowo dobrze. Jaskrawe eksplozje oraz pióropusze ognia przeplatają się co chwila z różnej maści morderczymi robotami. Mamy tu małe, przypominające węże, hydroboty, zwrotne jak ważka roboty przypominające motory, kończąc na kolosach, które porywają ludzi i strzelają z potężnego działa. Samo wykonanie tradycyjnego T-600 będącego fizycznie podobnym do oryginalnego T-800, tylko potęguje widmo ludzkiej klęski. Co uważniejszy widz z pewnością dostrzeże też pewne smaczki w filmie, takie jak robot strażniczy będący dokładną repliką pierwszych terminatorów z trzeciej części sagi, czy choćby walkę Connora z T-800 w hucie, która w pewnych momentach, mocno przypomina pojedynek z Terminatora 2. Ogólnie takich delikatnych nawiązań jest więcej i uważny fan z miejsca je wyłapie.
Niestety tak potężny natłok widowiskowych efektów specjalnych i kaskaderskich, potężnie przytłacza postacie filmowe, zwłaszcza że scenariusz nie ma na celu pokazania zbytnio ich wnętrza. Wszyscy grają tutaj przyzwoicie, ale tylko jedna osoba zagrała perfekcyjnie, wykrzesując z swego bohatera wszystko co ludzkie. Tą osobą jest Sam Worthington, który wcielając się w postać Marcusa, stworzył na ekranie ucztę dla oka. Jest to tak naprawdę jedyna postać w całym filmie która szczerze pokazuje dręczące ją emocje. Stara się pojąć otaczający ją koszmar i spróbować zrozumieć swój nowy cel w życiu, które sprezentowało mu drugą szanse. Worthington nie dość że wykrzesał z swego bohatera każdą iskierkę życia, to nadał mu specyficzny charakter. Nie mamy tu do czynienia z jakimś super herosem, który po pojęciu co się z nim stało, stara się zmienić za wszelką cenę świat. Od samego początku kierują nim proste odruchy - przetrwanie, przyjaźń, chęć poznania. W sumie tylko dzięki niemu, dwugodzinny obraz Nolana ani przez chwile mi się nie dłużył, a dobra gra Bale, została zepchnięta kompletnie na tylni plan.
Niestety mimo iż pod kątem technicznym i gry aktorskiej film jest dopracowany, to muzyka tutaj kuleje. Co prawda nie drażni, jednak też jakoś nie pobudza, a po filmie nie pozostawia po sobie zbytniego śladu. Ot takie lekkie tło, błąkające się gdzieś pomiędzy kolejnymi eksplozjami. Zabrakło mi tu bardzo owej fenomenalnej nuty z "Terminatora 2", którą uważam osobiście, za jedną z najlepszych, jakie stworzono do filmów akcji. "Terminator: Ocalenie" owej nuty nie posiada, nawet w naparstku. Po prostu ma tylko przyzwoite tło muzyczne, mocno zrobione na jedno kopyto. Na szczęście inne plusy, szybko łagodzą ową niedogodność.
Podsumowując, czwarta odsłona Terminatora to porządny kawał kina akcji, który z pewnością sprostał swemu zadaniu i da wielu ludziom sporo zabawy. Dla fanów, pozycja z pewnością ciekawa, acz nie obowiązkowa. Dla reszty coś co powinno się spodobać ze względu na oprawę wizualną i dynamiczność.
OCENA - 7,5/10